Ważny dla mnie post.
O stereotypach w mojej głowie.
I wdzięczności.
Uważam się za szczęściarę. Naprawdę. Od zawsze. Miałam to szczęście, że urodziłam się i dorastałam w pełnej rodzinie. Miałam to szczęście, że byłam otoczona miłością i nigdy nie brakowało nam środków do życia. Miałam to szczęście, że całej mojej wielkiej rodziny, bliższej i dalszej, nie dotknęły choroby, wypadki, niepełnosprawności.
Za tym moim szczęściem idzie niewiedza. Nie stykając się z niepełnosprawnością, nie wiedziałam jak działa cały system pomocy takim osobom. Nie stykając się z chorobami, nie wiedziałam jak wygląda rzeczywistość szpitalna. Nie stykając się z wypadkami, nie wiedziałam jak wygląda trauma nauki nowej rzeczywistości. I te niewiedze - przerażały i kojarzyły się negatywnie. A teraz życie postawiło mnie przed taką niewiedzą. Stanęłam przed drzwiami z literą H. H jak hospicjum. Hospicjum domowe.
Moja droga do hospicjum domowego była długa i wyboista. Ta wyboistość wiązała się właśnie ze stereotypami w mojej głowie. Mogę ją podzielić na 2 etapy.
Etap numer 1: Poradnia Leczenia Bólu.
Przerzuty do kości bolą. Ból barku spowodowany przerzutem do obojczyka był zniewalający. Uniemożliwiał mi funkcjonowanie, myślenie, oddychanie. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim. Naświetlania spowodowały, że został zniwelowany prawie do zera. Ale zostały bóle miednicy. Bóle bioder. Kręgosłupa, kości i mięśni. Moja codzienność była i jest nimi podszyta. To wyczerpuje nie tyle fizycznie ale przede wszystkim psychicznie... Kiedy leki przepisywane przez onkologa nie dawały rady, poprosiłam o skierowanie do specjalistycznej poradni. Dostałam do Leczenia Bólu. Ale nawet trzymając je już w ręku - bałam się tam zadzwonić. Bałam się przyznać sama przed sobą, że potrzebuję takiej pomocy. Bałam się zrobić ten krok, bo miałam poczucie, że to droga w jedną stronę. To było dla mnie bardzo trudne i długo układałam to w głowie... I kiedy już ułożyłam i pogodziłam się z tym, okazało się, że...
Etap numer 2: Poradnia Medycyny Paliatywnej.
... mam złe skierowanie. Z powodu sytuacji epidemiologicznej, przyjęcia nowych pacjentów do Poradni Leczenia Bólu zostały wstrzymane i muszę dostać się do Poradni Medycyny Paliatywnej.
Poradni Medycyny Paliatywnej.
Medycyny Paliatywnej...
Huczało mi w głowie. Kładłam się nocą do łóżka, zwijałam w kłębek i płakałam ze strachu i żalu. Paliatyw to ostateczność. Paliatyw do pomoc w umieraniu. Paliatyw to brak odwrotu. Paliatyw to ból. Paliatyw, paliatyw, paliatyw... Proste słowo, które w mojej głowie urosło do rangi tragedii... Słowo, które kojarzyło się z wycieńczonym ciałem, worami pod oczami, brakiem sił i śmiercią. A ja nie chcę umierać. Nie mogę umierać. Nie umieram. I leżę zwinięta w kłębek i próbuję oswoić. I pierwsza wizyta i spokój lekarza. I czas i cierpliwość i bycie dla mnie. Leki i konsultacje. I moja łatwiejsza codzienność, ból będący tylko cieniem samego siebie. Oswajam się, poznaję tę przestrzeń, czuję się bezpiecznie. Ten zlepek liter już mnie nie przeraża. Odnajduję w nich komfort... Strach ma wielkie oczy, niewiedza to strach... A ja już rozmościłam się wśród tych liter i polubiłam je, poznałam je. I całkiem niepostrzeżenie przychodzi taki dzień, kiedy przechodzę pod opiekę...
HOSPICJUM
Mam mieć kontrolę w poradni ale okazuje się, że mój lekarz jest chory. W zastępstwie dzwoni jakaś pani doktor. Ma miły, ciepły głos. Pyta o moje samopoczucie, o dolegliwości bólowe, o mnie. I w końcu nieśmiało o to, czy nie chciałabym przejść pod taki domowy zespół pomocy i ja nawet nie potrafię zapamiętać nazwy, bo natłok informacji mnie zalewa. Słyszę o tym, że będę miała pomoc pielęgniarki, podanie leków czy pobranie krwi w domu, że przyjedzie lekarz, że psycholog, fizjoterapeuta. I zalewają mnie te wszystkie informacje i zgadzam się, jasne, że się zgadzam. Trochę zdezorientowana odkładam telefon i na spokojnie zaczynam myśleć i szukać informacji i wszystkie ścieżki prowadzą mnie na stronę Hospicjum. Zdziwiona orientuję się, że przyjmuję tę informację ze spokojem. Z ulgą wręcz. Z ulgą, że nie musiałam się z tym bić, że nie musiałam mielić w głowie, układać. Że to wszystko potoczyło się samo właściwie i w najlepszym dla mnie momencie.
Jestem wdzięczna.
I wpuszczam do mojego życia nowe osoby, potrzebne osoby. Wpuszczam je do życia mojej rodziny. Wiem, że przez jakiś czas pobędziemy razem, że nasze drogi się splotą, splotły. Wiem, że jesteśmy sobie potrzebni. To nie oznacza, że czekam na śmierć. To oznacza, że wiem, że dostanę pomoc, której potrzebuję. Już nie udaję, że ze wszystkimi poradzę sobie sama.
Ale żeby tak było, potrzebowałam przejść te dwa etapy. Po prostu. To wszystko było potrzebne. Dało mi siłę i spokój. Ułożyło się w jedną całość. I kiedy pozwolić rzeczom dziać się - wszystko wskakuje na swoje miejsce...