sobota, 31 października 2020

31.10.2020

To był 6 grudnia 2019 roku, Mikołajki. Kolejny raz dzwoniłam do onkologa. Kilka wcześniejszych telefonów kończyło się tekstem: nie ma jeszcze opisu tomografii. Tym razem usłyszałam: jest! Zapadła cisza a ja w pierwszej chwili poczułam radość. Radość, że w końcu się dowiem! Tak doskonale pamiętam to uczucie, trwało ułamek sekundy, a chwilę później przyszła myśl, że wcale nie musi być ok. I to milczenie lekarza. W końcu słowa: coś się dzieje w kości krzyżowej, boli cię? Przyjedź do mnie na dyżur. Cześć...
 
Wtedy kolejny raz runął mój świat.
 
Okazało się, że jest przerzut. Lekarz skierował mnie do Gliwic. Był pierwszy PET, rezonans, radioterapia. W marcu kontrolne badania u onkologa i słowa: przyspieszaj PETa, markery windują w górę. I ból ramienia, który brałam za jakieś przewianie. Telefon do Gliwic, szybkie badania. Ból uniemożliwiający funkcjonowanie, przeraźliwy ból mieszający się ze strachem. I okazuje się, że jest przerzut w obojczyku i ta wiadomość sprawia, że przez 3 dni nie wychodzę z łóżka. Bo boli mnie całe bycie, oddychanie i to życie, które ktoś mi gwałtem zabiera. I znowu badania i radioterapia, po której nie boli. Boże, jak to cudownie, że nie boli, prawie w ogóle nie boli, a to co czuć, to tyle co nic w porównaniu do tego jak bolało. I chwila oddechu i znów czekanie. Pozorny spokój. Do kontroli za 3 miesiące. I nikt nie słucha, że nie mam siły. Nikt nie słucha, że czuję, że coś jest nie tak, że markery znowu rosną. Nikt nie słucha, że boli. Czekamy, pani Aneto, czekamy. Nie czuję zaskoczenia, kiedy odbieram telefon i słyszę: jest nowy przerzut w obojczyku i duża zmiana w kości krzyżowej. I znowu radioterapia obojczyka i rezonans kości miednicy. I duży guz, guz wychodzący z kości. Guz, którego nie można naświetlić. Guz, który łapczywie wżera się w moje ciało... Mam wrócić na chemioterapię.
 
I będą tłoczyć we mnie truciznę. Jad, który zabije komórki raka. Dadzą oręż w rękę i będę mogła się bronić, będę miała czym walczyć, będę miała wsparcie, nie będę sama. 
 
Będę to wszystko miała, jak tylko mnie przyjmą. Będę to wszystko miała, jak tylko znajdzie się lekarz. Będę to miała, jak ktoś weźmie za mnie odpowiedzialność.  
 
A na razie czekam i żałośnie płaczę. Chorowanie w dobie covidu jest straszne....

piątek, 30 października 2020

30.10.2020

Wczoraj był trudny dzień. 

Było dużo złości.

Niezrozumienia.

Niepogodzenia.

Bezsilności.

Płaczu.

 

Późno położyłam się spać. Z ciężką od emocji głową. Zasypiając widziałam jasną gwiazdę. To był dla mnie uspokajający widok. Kojący. Przyszedł sen spokojny, zdrowotny. Rano wstałam z lekką? lżejszą głową...

I piję kawę. Dużą z ekspresu, z mlekiem. Nie mogę pić mleka, ale hej! powoli umieram, kto mi zabroni? Na języku zostaje jej smak, na dłoni ciepło kubka. Zauważyłeś, że smak i zapach są ze sobą nierozwiązalnie połączone? Czuję na języku smak kawy a głębiej w gardle jej zapach. Dziwnie tak czuć zapach gardłem... Smak kawy nierozwiązalnie połączony z zapachem kawy...

I zrobię koktajl. Wrzucę do dzbanka szpinak, dużo szpinaku i kiwi i mrożone truskawki i kilka orzechów. I wszystko zmiksuje ze szklanką wody. Może dołożę jeszcze banana? I będzie smak na języku i zapach w gardle. I aksamitność i chłód wpadający aż do żołądka. I otulę je na chwilę kocem...

Ten chłód wpadający do żołądka.

Chłód płynący w żyle.

Chłód studzący emocje.


To jest dobra baza wypadowa na ten dzień.


czwartek, 29 października 2020

29.10.2020

Krzyczę. Krzyczę całą sobą, całym wnętrzem, zdławionym gardłem, ściskiem w żołądku. Krzyczę każdą komórką ciała. Zbolałą i wyczerpaną czekaniem, wyczekiwaniem, zawodem, nadzieją.

W którą stronę mam wymierzyć swój gniew? Kto jest odpowiedzialny za to, że czekam? Kogo obwinić za to, że brakuje lekarzy? Że covid? Że dodatnie wymazy, że kwarantanna, że zachorowania, że dezynfekcja oddziału? Że czekam, kolejny raz czekam a rak nie czeka.

W kogo mogę uderzyć? Kogo zranić? Na kogo rzygnąć swoim strachem i bezsilnością? Jak wywalić to, co mnie zżera od środka, dławi gardło i wyciska łzy z oczu? Jak się tego pozbyć?

Do kogo mieć żal, że zachciało mi się chorować właśnie teraz?

Kogo obwinić za swój strach?

Jak zachować spokój, jak wyrównać oddech, jak nie dać się panice? Tej panice, która zasnuwa mgłą racjonalne myślenie. Której podstępne, lepkie paluchy oplatają mnie całą. Chwytają mocno i trzymają. I nawet jak się wyrwę, to zostaje ślad.

Kogo obwinić za to, że nie potrafię ułożyć?

Siedzę więc skulona. Myślę o tym, że stres, że nerwy, że strach. Że karmią nowotwór, że rośnie we mnie silny moim strachem i bólem. Siedzę skulona, próbuję poukładać. Znaleźć sens. Przecież we wszystkim trzeba szukać sensu. Trzeba odnaleźć sens, bo jak to może być że bez sensu?

 

 

Chcę się obudzić.

środa, 28 października 2020

28.10.2020

28.10.2020
 
Edyta nie żyje.
Polska protestuje.
We mnie guz.
Kolejny.

    Patrzę w okno. Wiesz, że mam piękny widok z okna? Każdego okna. Z południowego widzę Beskid Mały i jarzący się nocą krzyż na Chrobaczej Łące. Linię starych lip rosnących wzdłuż głównej ulicy, stanowiącą granicę parku i Nowego Miasta. Widzę orzechy, włoskie orzechy rosnące od mojego zawsze. Kilkadziesiąt drzew, jedno obok drugiego. Pierwsze łyse, ostatnie zielone. I stara wierzba z posrebrzanymi liśćmi, jak dostojna matrona chowająca dzieci w fałdach szerokiej spódnicy. Kiedy się mocno wychylę, widzę wieżę kościoła i szczyt kaplicy imienia naszego świętego. Widzę dach szkoły. Tej samej do której chodzili moi rodzice, ja i do której chodzą moje dzieci. Widzę bloki osiedla na którym spędziłam 13 lat życia. Widzę też rzeczy których nie chciałabym widzieć. Udaję, że ich nie ma.
    Z północnego okna widzę Polskę. Uzmysłowienie sobie, że ciągnie się ona w stronę ciemnej północy, było szokującym odkryciem dla nastoletniej mnie :) Przecież świat rozpościerał się w tę drugą, słoneczną stronę... Widzę korony drzew. Wielu różnych. Lipy, orzechy włoskie, sosny, modrzewie, jarzębiny, topole. Drzewa owocowe. Żywopłoty. Pomarańczowo-, żółto-, czerwono-, brązowo-, zielona układanka. Widzę dachy domów. Sąsiedzi bliżsi i dalsi. Znajomi i nieznajomi. Od lat prawie niezmienny obrazek.
    Widok z zachodniego okna jest prawie taki sam jak z północnego. Różnica jest daleko na linii horyzontu - rysują ją drzewa rosnące wzdłuż koryta rzeki. Odcinają przestrzeń wyraźną kreską. Za nimi inny świat? Kiedy wieje, ich korony majestatycznie tańczą lub gniewnie wyrywają się w moją stronę. Czasami nadają rytm szeleszczącym liściom i sprawiają, że człowiek ze strachem słucha świstów w kominie.
    Nie mam okna, które wychodziłoby na wschód. Wschody słońca oglądam mocno wychylona z tego południowego... A w każdym innym szukam oczami widoku drzew...
 
    Nocami leżę na wznak. Czasami długo nie mogę zasnąć. W głowie kotłują się myśli. Jedna goni drugą. Nie lubię tego. Szukam spokoju. Próbuje wyrównać oddech, skupić się na wdechu, na chłodnym powietrzu wpływającym do mojego ciała przez czubek nosa i ciepłym uciekającym powoli przez rozchylone usta. I nagle pojawia się męcząca myśl i gubię ten rytm i jest mętlik i bruzda między brwiami na niezrozumienie, niegodzenie... 
    Nocami leżę na wznak. Przez otwarte okno widzę północne niebo. Czasami jeszcze różowieje letnim zachodem słońca. Przez otwarte okno wpada chłodne powietrze. I widzę Duży Wóz i Mały Wóz. I czasami, bardzo rzadko, błyśnie spadająca gwiazda albo nisko panoszą się obłoki srebrzyste. I patrzę na to niebo - ciemne, niezmienne, spokojne. Północne okno to mój skarb.