Nie wiem co napisać, od czego zacząć. Dwa miesiące to kosmos. Chciałam częściej, chciałam więcej. Ale przyszło takie zwątpienie, myśl, że właściwie to po co to wszystko... Z miłości własnej? Z pychy? Tyle się podziało - i w moim chorowaniu i w moim życiu osobistym. To wszystko mnie skopało mocno, podcięło mi skrzydła, zabrało siłę...
Ktoś, z kim przez 13 lat zasypiałam w jednym łóżku, okazał się zupełnym nieznajomym. Złym nieznajomym. I weryfikujesz swoje wybory, podważasz swoje decyzje, i z niedowierzaniem patrzysz na to wszystko... I kopiesz się w sądzie, słuchasz tych wykrętów i nie wierzysz. I chronisz dzieci przed tą agresją i resztką siły się trzymasz, żeby nie napluć w twarz, nie przypieprzyć z pięści, nie potraktować z kolanka, nie wywrzeszczeć swojej frustracji, żalu... Ale trzymasz się, trzymasz się bo dzieci, bo to tata, bo kochają. Bo mają te frustracje z drugiej strony i nie chcesz im dokładać. Moje kochane, potargane dzieci...
A chemia tak osłabia, tak pozbawia sił, że ciężko oddychać... Oczy same się zamykają, ręce nie mają siły się podnieść. Stopy bolą, bo skutki uboczne. Byłam taka nią zmęczona, tak śmiertelnie zmęczona... A ona i tak nie działała. W kręgach w kręgosłupie są nowe ogniska i znowu Gliwice, znowu radioterapia, tym razem CyberKnife. I już nawet nie mam siły płakać, pytać dlaczego... Ręce opadają, bo ileż można...
Wiele można. Można być skopanym, popychanym, szarpanym. Może życie śmiać ci się w twarz, spluwać na twoje plany, marzenia. Strach cię liże po karku, szepcze szydercze słowa prosto do ucha. A ty chcesz stać prosto, chcesz utrzymać się na powierzchni, cieszyć się dobrymi rzeczami... Ile mi tego zostało? Zagarniam resztki normalności i sklejam z nich nową codzienność. Moją codzienność...
Dużo tutaj strachu, dużo żalu. Piszę wtedy kiedy się boję. Najczęściej kiedy się boję... Źle się czyta? Ale takie właśnie jest chorowanie...